Tak więc w końcu przejechałem się legendarną "plackartą", najniższą z najniższych klas sypialnych;) Musze stwierdzić, że wrażenia przednie! Ludzi dużo nie było, no i co jest rzadkością... mieliśmy okno, które dało się otworzyć, a nawet zamknąć! Ot cud techniki. W zeszłym roku nie mieliśmy tyle szczęścia, bo jak już udało się siłą otworzyć okienko, to już musiało tak zostać do końca:) Ale wracajmy do naszych baranów. Z jednej strony radość z dopływu świeżego powietrza, ale widzę, że Mirek coś zmizerniał. Próbuję dowiedzieć się czym jest to spowodowane, lecz nie jest to takie proste. Z tego wszystkiego okazało się, że już jest 6 września, a więc Mirek ma urodziny! Składam więc Mirasowi życzenia i kupuję po piwie u pani "prowadnicy", aby uczcić tą datę... i tu powstaje problem! Jest już co prawda po północy... ale czasu miejscowego! Więc w Polsce jeszcze jest godzina 23.00. Tak więc jestem pierwszą osobą, która może złożyć jubilatowi życzenia urodzinowe. Dopijamy piwo i kładziemy się spać. Obok za ścianą trwa biesiada.
Poranek. Budzimy się tuż przed... tym miastem na "Cz". Pakujemy śpiworki i wysiadamy. 15 minut zajmuje nam przemieszczenie się z dworca kolejowego na "autowagzal". Pomaga nam w tym miejscowa ludność wskazując odpowiedni trolejbus. Na miejscu okazuje się, że busik do Suczawy kosztuje 10$... wzrost cen o 100% w porównaniu z zeszłym rokiem. Aż się boję co będzie dalej. Ale, że nie znaleźliśmy lepszego rozwiązania, przyjmujemy tę propozycję nie do odrzucenia. Jeszcze tylko półgodzinne oczekiwanie na kogoś, kto chciałby również jechać w stronę Suczawy, co by pan kierowca zarobił tyle, ile ma zarobić... i srrrrruuu do Romanii. Podróż spędziliśmy w miłym towarzystwie pani z pięcioletnią córeczką, które docelowo zmierzały do Bukaresztu. Miras ożywił się zagadując małą po rosyjsku, a ja podziwiam widoki za oknem. Dojeżdżamy do granicy. No właśnie! Granica! Takich machlojek to dawno już nie widziałem. Przemyt fajek, kasa dla celników, którzy "niczego nie widzą"... szkoda gadać. Ale tak to już jest:) Po stronie Rumuńskiej piękne panoramy górskie z powplatanymi wiejskimi chatami, zaprzęgi konne i ludzie posługujący się na polach kosą. Troche to nas ubawiło, ale miało to swój urok!
W Suczawie zagadujemy ludzi o dalszą drogę do Turcji. Okazuje się, że jest jedno biuro, które oferuje przejazdy do Stambułu. Znajdujemy je bez problemu, lecz okazuje się, że autokar startuje o 7.00 rano. No cóż... w takim razie jakiś nocleg by się przydał. Tu pojawia się problem! Bo tutejsi mieszkańcy nie rozmawiają ani po rosyjsku, ani po angielsku. Po niemiecku i francusku też nie ma możliwości dogadania się... jedynie włoski, co w naszym przypadku nie wchodzi w rachubę. Ale zawsze pozostaje uniwersalny język migowo - odgłosowy, dzięki któremu dochodzimy do porozumienia z miejscowym dziadkiem i zaprasza nas do siebie. Oczywiście nic za darmo. 5,5$ za noc bez możliwości skorzystania z prysznica i dołkiem zamiast ubikacji. Próbują nam wziąć w depozyt paszporty, ale nie dajemy się. W końcu to nasza najcenniejsza rzecz, bez której dalej nie pojedziemy. Dajemy im Euro26., co by wilk był syty i owca cała. Dziwni ludzie... idziemy odpocząć na miasto. Kosztujemy tutejszego McDonald'sa (hmm... smakuje identycznie jak nasz), ja kupuję sobie rumuńskie piwo "Ursus"(dobre), a potem idziemy skorzystać z kafejki internetowej, aby rodzina się nie martwiła. Później idziemy do kwatiry spać, co by wstać rano i nie spóźnić się na nasz autobus...